Chibuku. Moja nemezis.

FIL2872

FIL69

FIL174

FIL404

W Lindzie huczy jak w ulu. Idą! Ale jak to? Kto taki? O co kaman? Skąd ta muzyka? To ptak? Samolot? Gdzie tym razem uderzy… (przepraszam, to z innej historii). Ludzie – niebywałe – ale biali! Niezwykli. Lśniący. Pachnący. Ubrani kompletnie bez smaku. Zdecydowanie inni. Na Main Street panuje zamieszanie większe niż zwykle. Przekópki wychodzą przed swoje sklecone z czego popadnie stragany, robotnicy w prowizorycznych warsztatach rowerowych i ceglarskich przerywają pracę, dzieci zbiegają się zewsząd, zdałoby się, że wyrastając spod ziemi, a miejscowi koneserzy trunków wszelkich (z tymi ostatnimi czujemy zresztą najsilniejszą więź) robią to, co zwykle – konsekrują, co dzień odnawiając swoje ślubowanie kukurydzianej nemezis. W tym są najlepsi. W tym, i w spekulacjach na szkle. Zresztą, to się teraz nie liczy. Wszystkich – jak jeden mąż – połączyła w tej samej chwili jedna obsesja, jedna myśli, jedno słwo – skandowanie: MUZUNGU!

Dzień dobry. Tak, to my. Dwóch białych w mieście pernamentnej prowizorki. Jedni tu żyją, a drudzy – my, spełniają swoje najskrytsze marzenia. Wielkie marzenia.

1897664_1386042501665836_1082838015_n

Tak, dobrze usłyszeliście. Marzenia. DREAMS! A tych nie musieliśmy tutaj długo szukać. Każdy jeden zaczepiony koneser wskazywał nam tę samą drogę (no, może z jednym wyjątkiem). W samym centrum Jądra Ciemności, przy Main Street, na skrzyżowaniu potrzeb (i dróg) stoi dumnie, znaczący się czerwienią, przybytek chwały wszystkich niezłomnych odkrywców powołania w stan… wskazujący. Royal Dreams Pub.

Indiana Jones nie bez problemów dobywał Świętego Graala, także i my, przekraczaliśmy próg przez nas upatrzonej, czerwonej świątyni, nie bez obaw. A jak wiadomo wszystkim bywałym poszukiwaczom przygód, obawy chodzą w parze z problemami, więc nam się oczywiście… nie przydarzyły. Przynajmniej nie wtedy (dobre złego początki – myślę sobie dzisiaj). W świątyni spotkaliśmy jedynie strażnika, który na złość i przekór pragnieniu zmierzenia się z przygodą nad niczym nie stróżował, a za parę (czyli dwie) srebrnych monet rozdawał zapomnienie (…o godności).

Chibuku – bo tak nazywa się marzenie – to… najdelikatniej mówiąc bardzo charakterystyczny, regionalny, kukurydziany trunek. Ponoć prawdziwy koneser potrafi wskazać przez którą babkę w mieście było pichcone, jakim sposobem fermentowane, i czy akurat mamy do czynienia z wersją fresh, czy strong. Niezależnie od tego, czy jest to wersja Orzywczy Powiew Kukurydzianego Łanu, czy Harda Kolba Boga Iszimczana pakowane są w te same pudełka. Dwulitrowy karton. W cenie 2 Kwacha za sztukę. Nie mając innego wyboru zaufaliśmy strażnikowi, że mamy akurat Orzywczy Powiew i wróciliśmy w siedliszcze, czyli do Miasta Grze… Nadziei, naszego tymczasowego schronienia na Czarnym Lądzie. I zaczęło się.

FIL2452

Przyznać się muszę, że nie mam pasji do lokalnej kultury picia. Może zwyczajnie brakuje mi odwagi. Jak się rzekło, nie integrowaliśmy się z koneserami na Main Street. Nie wkraczaliśmy do basenu potępienia skacząc od razu na główkę. Chcieliśmy tylko spróbować. W bezpiecznym zamknięciu. Wieczorem. Przemkowi zdecydowanie łatwiej to szło. Czy może… po prostu robił dobrą minę do złej gry – nie wiem. Wiem natomiast, że ostatecznie to ja przesadziłem. Już po pierwszej szklance mnie trafiło. A w połowie kartonu pojawiły się pierwsze halucynacje. Widziałem Jezusa stepującego, pulsujące grzyby, armię żydowskich siepaczy w meksykańskich ponczo…

…a potem był już tylko poranek.

FIL2661

Ustaliłem z Przemkiem, że nie chcę do tego wracać. Nie chcę wiedzieć. Nigdy. Kropka. Temat zamknięty.

A pomimo to, nie czuję się zrażony. Teraz szykujemy się na kolejne podboje. Wyruszamy na południe. Po trofea, słit focie na Fejsika, no i przygody. Gdzie dokładnie? Do zobaczenia wkrótce. 🙂

FIL2884

 


Save

Twarde lądowanie. Lusaka.

fil2426.jpg

Pierwszy, a właściwie to nawet i drugi (bo z przesiadką), lot samolotem w moim życiu mam już za sobą. Pierwsze turbulencje i mdłości z nimi związane również. Jest poniedziałek, 16 września, bezchmurno, parnie, czuć wyraźne gorrrące trzydzieści w powietrzu, choć i tak – jak sobie myślę – to ledwie marna próba przy morderczym żarze i suchocie Dubaju. Afryka po raz pierwszy! (Kto da więcej? :D)

Stawiam pierwsze kroki na płycie lotniska w Lusace. Zabawne uczucie. Nagle otaczają mnie inne kolory, bardziej soczyste i pełne (jest zdecydowanie więcej światła), w okół niemal wyłącznie czarni ludzie, między nogami przebiegają jaszczurki. No i w dalszym ciągu mnie mdli, momentami wręcz jest mi zimno, słabo. Jednak zmęczenie po ponad czterdziesto godzinnej podróży (i twardym lądowaniu) walczy we mnie z zachwytem nad nowym miejscem. Nie, Afryka – przynajmniej ta zambijska – nie pachnie jakoś szczególnie inaczej, jak to słyszałem tu i ówdzie o afrykach w różnych opowieściach. Ale z pewnością jest inna od wszystkiego, gdzie dotychczas byłem, widziałem, czułem.

Przyleciało nas sześciu. Jarek i Mateusz, bracia, to ludzie z „misją handlową”. Są tutaj na ledwie tydzień. Jesteśmy i my, paczka ze zgoła inną, mniej intratną (o której później) misją: Irek – najstarszy z nas, kumaty w budowlance, za komucha przerzucał różne rzeczy za granicę, głównie do Węgier, made in ‘70s; Przemek – programista aplikacji mobilnych (i nie tylko), zatrudniony w Samsung’u, czas jakiś temu wyjechał za zaproszeniem swoich szefów do Korei na pół roku, made in ‘80s; Sławosz – mój dobry znajomy z wykładów i wyjazdów ASBiRO, niedoszły oficer wojsk lądowych, nieprzeciętny przedsiębiorca (śmieję się, że cińkciarz), w przyszłości – stawiam dolary przeciwko orzechom – milioner, made in ‘80s; no i ja – Autor, śmieszny czort [więc śmieję się…], twór pokręconych lat ’90-ych.

Za chwilę odprawa wizowa, daję w łapę urzędnikowi, i jestem w Zambii. Wita nas Jacek, misjonarz, z Afryką związny odkąd ja nie jestem w stanie pamiętać. Ładujemy się do samochodu. Trzech z nas w tym ja wskakujemy z bagażami na pakę. Jedziemy.

FIL4429FIL352

Save

Werbla marszowego też nie mieli

–   Hańba!
–   Na pohybel!
–   Tak nie może być!
–   Szubrawca! – raz po raz grzmieli zebrani tłumnie wokół ognia. A grzmieli, bo znalazł się jeden taki, co to nie chciał iść do bitki, bo – mówił – to nie pomoże, a wręcz zaszkodzi.
–   Tak nie może być!
Może, czy nie – myśmy się tego jęli. Podjęli. Nie tyle samej bitki, co rekonstrukcji. Nooo… bitka też była.

Dochodzi druga, może trzecia w nocy. Mróz trzaska, śnieg zacina, a ja trzymam. No co? Przecież nie wyjdę w ten mróz, zawieje, wilki jakieś. Gdybym – o!, jak ten Gierbo – nie ładował się do namiotu, a rzucił w zaspę, i zaspę… tj. zasnął, problemu jako takiego bym nie miał. Robiłbym pod siebie, no!, albo wstał, bo i tak byłoby mi w czort zimno, więc nie zrobiłoby mi to specjalnie różnicy.

Komu bym nie opowiadał, że spałem w styczniu w namiocie przy -16ᵒC, robi sobie z oczu pięciozłotówki. Krótką chwilę później wraca oczywiście do pierwotnego stanu (dlatego, że zaczął niedowierzać). Mnie tam w namiocie było cieplusio. Pomyślałem o zamarzającym Gierbowiczu. Wyszedłem się odlać.

Powstańcy, z Powstania Styczniowego nie mieli: namiotów, gore-tex’ów, i – stawiam dolary przeciwko orzechom – werbla marszowego też nie mieli (atrybut każdej szanującej się partyzantki). A my mieliśmy. I metro seksualnego rekonstruktora. Też mieliśmy.

Odlewały się z ołowiu kule, ciągały po lasach końskie zaprzęgi, kuły kosy, dymiły prochowe pukawki, finalnie odbyła się potyczka, a przy ogniu grzali się maruderzy. I marudzili.
–   Tak nie może być!

A było! 🙂

autor z werblem w kolumnie harcerzy rekonstruktorów