W Lindzie huczy jak w ulu. Idą! Ale jak to? Kto taki? O co kaman? Skąd ta muzyka? To ptak? Samolot? Gdzie tym razem uderzy… (przepraszam, to z innej historii). Ludzie – niebywałe – ale biali! Niezwykli. Lśniący. Pachnący. Ubrani kompletnie bez smaku. Zdecydowanie inni. Na Main Street panuje zamieszanie większe niż zwykle. Przekópki wychodzą przed swoje sklecone z czego popadnie stragany, robotnicy w prowizorycznych warsztatach rowerowych i ceglarskich przerywają pracę, dzieci zbiegają się zewsząd, zdałoby się, że wyrastając spod ziemi, a miejscowi koneserzy trunków wszelkich (z tymi ostatnimi czujemy zresztą najsilniejszą więź) robią to, co zwykle – konsekrują, co dzień odnawiając swoje ślubowanie kukurydzianej nemezis. W tym są najlepsi. W tym, i w spekulacjach na szkle. Zresztą, to się teraz nie liczy. Wszystkich – jak jeden mąż – połączyła w tej samej chwili jedna obsesja, jedna myśli, jedno słwo – skandowanie: MUZUNGU!
Dzień dobry. Tak, to my. Dwóch białych w mieście pernamentnej prowizorki. Jedni tu żyją, a drudzy – my, spełniają swoje najskrytsze marzenia. Wielkie marzenia.
Tak, dobrze usłyszeliście. Marzenia. DREAMS! A tych nie musieliśmy tutaj długo szukać. Każdy jeden zaczepiony koneser wskazywał nam tę samą drogę (no, może z jednym wyjątkiem). W samym centrum Jądra Ciemności, przy Main Street, na skrzyżowaniu potrzeb (i dróg) stoi dumnie, znaczący się czerwienią, przybytek chwały wszystkich niezłomnych odkrywców powołania w stan… wskazujący. Royal Dreams Pub.
Indiana Jones nie bez problemów dobywał Świętego Graala, także i my, przekraczaliśmy próg przez nas upatrzonej, czerwonej świątyni, nie bez obaw. A jak wiadomo wszystkim bywałym poszukiwaczom przygód, obawy chodzą w parze z problemami, więc nam się oczywiście… nie przydarzyły. Przynajmniej nie wtedy (dobre złego początki – myślę sobie dzisiaj). W świątyni spotkaliśmy jedynie strażnika, który na złość i przekór pragnieniu zmierzenia się z przygodą nad niczym nie stróżował, a za parę (czyli dwie) srebrnych monet rozdawał zapomnienie (…o godności).
Chibuku – bo tak nazywa się marzenie – to… najdelikatniej mówiąc bardzo charakterystyczny, regionalny, kukurydziany trunek. Ponoć prawdziwy koneser potrafi wskazać przez którą babkę w mieście było pichcone, jakim sposobem fermentowane, i czy akurat mamy do czynienia z wersją fresh, czy strong. Niezależnie od tego, czy jest to wersja Orzywczy Powiew Kukurydzianego Łanu, czy Harda Kolba Boga Iszimczana pakowane są w te same pudełka. Dwulitrowy karton. W cenie 2 Kwacha za sztukę. Nie mając innego wyboru zaufaliśmy strażnikowi, że mamy akurat Orzywczy Powiew i wróciliśmy w siedliszcze, czyli do Miasta Grze… Nadziei, naszego tymczasowego schronienia na Czarnym Lądzie. I zaczęło się.
Przyznać się muszę, że nie mam pasji do lokalnej kultury picia. Może zwyczajnie brakuje mi odwagi. Jak się rzekło, nie integrowaliśmy się z koneserami na Main Street. Nie wkraczaliśmy do basenu potępienia skacząc od razu na główkę. Chcieliśmy tylko spróbować. W bezpiecznym zamknięciu. Wieczorem. Przemkowi zdecydowanie łatwiej to szło. Czy może… po prostu robił dobrą minę do złej gry – nie wiem. Wiem natomiast, że ostatecznie to ja przesadziłem. Już po pierwszej szklance mnie trafiło. A w połowie kartonu pojawiły się pierwsze halucynacje. Widziałem Jezusa stepującego, pulsujące grzyby, armię żydowskich siepaczy w meksykańskich ponczo…
…a potem był już tylko poranek.
Ustaliłem z Przemkiem, że nie chcę do tego wracać. Nie chcę wiedzieć. Nigdy. Kropka. Temat zamknięty.
A pomimo to, nie czuję się zrażony. Teraz szykujemy się na kolejne podboje. Wyruszamy na południe. Po trofea, słit focie na Fejsika, no i przygody. Gdzie dokładnie? Do zobaczenia wkrótce. 🙂